Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wem miejscu przeklętem nic nie wskóra, przeto jął przemyśliwać nad hufców salwowaniem z tak ciężkiej opresji.
Myśli, jak błyskawica, przeszywały mózg hetmana, lecz wyjścia nie widział. Zeskoczył z konia i wbiegł na wysokie zbocze, aby rozejrzeć się po miejscowości.
Nagle krzyknął radośnie; spostrzegł bowiem, że idące ztyłu setnie, jedna po drugiej zeskakiwały do łożyska potoku, i, spędzane przez rozrosłego jeźdźca, zawracały i wymykały się, rwąc z kopyta ku równinie, gdzie obozowano przez noc.
Wkrótce całe wojsko wycofało się z wąwozu.
Oczekiwał pan Rogawski, że wróg za nimi z gór wychynie, a on krwawo pomści pierwsze nieszczęśliwe z nim spotkanie. Nikt jednak na dolinę nie wypadł i pułkownik kazał relację sobie o stratach złożyć.
Stanęli więc przed chmurnem obliczem porywczego hetmana rotmistrzowie i o zabitych towarzyszach i ciurach meldowali służbowo.
Straty, na szczęście, nie były znaczne, bo nawisające skały ochroniły od stokroć cięższej klęski. Ubito w wąwozie trzydziestu towarzyszy chorągwianych, a najwięcej z pod znaku Idziego Kalinowskiego, który sam, acz w biodro postrzelony lekko, dwóch drabantów węgierskich schwytał; przepadło też ze stu ciurów, do szeregów włączonych. Rannych ciężko i lekko naliczono ze dwustu chłopa, a wśród nich Kleczkowskiego, któremu kula urwała połowę ucha, i Stanisława Strojnowskiego, pchniętego szpadą pod pachę.
Wysłuchawszy wszystkiego, namyślił się pan Rogawski. Po chwili pytał:
— Kto chorągwie od tyłu na dolinę wyprowadził?