Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

hetmana. Podchwycili go jeźdźcy, przerzucając od szeregu do szeregu, aż rotmistrzowie chorągwiani rozkaz pułkownika powtarzać jęli gromko, a za nimi znowu setnicy i wachmistrzowie, niby ostateczne „amen“.
— Z koni! — brzmiała komenda pośpieszna. — Z szablami do ataku! Naprzód! Zdobywać góry!
Nie były to jednak dawne lisowskie chorągwie, które na pierwszy rozkaz szły, jak w tan, naprzeciwko niechybnej śmierci. Pod znakami w owe czasy mało pozostało prawdziwych lisowczyków, w wojnie na Rusi zaprawionych, po tysiąc raz młotem bojowym przekutych na stal szczerą, więc zaledwie po kilku ludzi z chorągwi drapać się zaczęło na śliskie, co chwila usuwające się pod nogami zbocza i uskoki górskie, a na ich czele rotmistrzowie: Idzi Kalinowski, Jarosz Kleczkowski, Rusinowski, Stanisław Strojnowski, Stanisław Krupka, strażnik oboźny, pan Adam Wolski i własnej chorągwi swawolnej wódz, imć Michał Buczaj-Porwa.
Inni zżymali się i zgiełk powiększali, sił wszystkich wytężając, aby zawrócić i wyjścia ze strasznego wąwozu szukać.
Jeden z towarzyszy, buńczuczny zwykle pan Klembowski, szamocąc się w ciżbie, krzyknął do pułkownika Rogawskiego, twarz zawziętą ku niemu pochylając:
— Prowadziłeś nas, waść, do bitew na koniach, nie do pieszej wojny!
Chociaż hetman pana Klembowskiego, który był towarzyszem czarnej chorągwi, co przy boku jego pozostawała, w ucho z pistoletu strzeliwszy, życia wnet pozbawił, jednakże pojął, że z tem wojskiem w tako-