Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czyj jesteś? — spytał go pan Jarosz.
— Jak i wszyscy — z pocztu grafa Althanna, z królewskiego dworu do usług nadani — odparł pachołek.
— Gadaj tedy, a krótko i rezolutnie! — rzekł pan Rogawski.
— Proszę pana pułkownika, było to tak: do zajazdu Rakowickiego, gdzie stoi kwaterą graf, wpadł ten oto pachoł i, słowa nie rzekłszy, konie nasze wyprowadził, a swoje do pełnych żłobów postawił. My mu rozpowiadamy, że to kwatera grafska, a on ino łapskami macha i ludzi psowa, bo to osiłek, panie pułkowniku, jak Bóg na niebie, osiłek niesamowity! Tedy my, widząc, że nic nie słucha i nie gada, kupą na niego i... i... pobił nas, a dwóch porwał i tu wlókł zduszonych, a my wyzwolić nie moglim, bo nogami wierzga ów osiłek i obala: niczemby żerdzią ktoś pod kolana walił...
Pułkownicy ryknęli śmiechem, a pan Andrzej, uśmiech kryjąc, rzekł do Drzazgi:
— Tak to się czyni w wojsku, chłopie? Zabierz bachmaty nasze z kwatery grafskiej i tu przywiedź. Strażnika oboźnego popytaj, gdzie mamy stanąć, łapska trzymaj przy sobie i pysk stul, drabie, bo z twego gadania ino hece i waśnie się rodzą...
— Pfy... — mruknął pachołek, wzruszając ramionami.
— Teraz możecie odejść — rozkazał rotmistrz — a ty, Michałko, do zgody z tymi ludźmi dojdź i przyjaźni..
— Hm... hm... — wydobył się cichy poryk z szerokiej piersi pachołka.