Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śliwszy to dzień z całego pobytu w Braiłowie. Wolski ujarzmiony! Dziw nad dziwy! Cud naoczny!
W sieni przed salą rozległ się nagle hałas, szamotanie się, zgiełk zmieszanych, urywanych głosów, tupot ciężkich butów. Ktoś potężnem uderzeniem nogi naoścież rozwarł podwoje drzwi dębowych i do sali pałacowej wpadł tłum ludzi.
— Stój! — krzyknął pułkownik Rogawski i wyprostował się w groźnej postawie.
Tłum znieruchomiał, bo wszyscy znali surowego hetmana lisowczyków, który istotnie szparki był do pięści, a jak do czego przyszło, to i do kar srogich.
— O, masz go! — zawołał nagle pan Andrzej. — Toć to mój pachoł Drzazga jakiegoś piwa nawarzył! Michałko, puść tych basałyków!
Chłop przeogromne łapska wyprostował, a z nich natychmiast wypadły dwie uduszone postacie, o oczach wybałuszonych i krwią nabiegłych.
— O co poszło? — spytał rotmistrz, surowo patrząc na pachoła.
— Pfy... — sapnął Michałko i podniósł szerokie bary.
— Ty ml tu nie prychaj, ino gadaj po ludzku, chłopie! — tupnąwszy nogą, mruknął pan Andrzej.
— Hm... hm... — porykiwał pachołek, patrząc w oczy swego rotmistrza.
— Gadajcież, u licha, co się przydarzyło? — zagrzmiał pułkownik Rogawski. — Czyście z kretesem zaniemówili, drapichrósty?!
— Tak już ja rozpowiem o wszystkiem! — występując naprzód, odezwał się jakiś wysoki pachołek, w barwy cudzoziemskie przyodziany.