Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszyscy wyszli i drzwi się zamknęły za tłumem ciurów.
Nagle z głębi sieni rozległ się głuchy odgłos, niby kto kamień do pustej beczki cisnął, potem krzyk, tupot nóg i jęki.
Pułkownicy wyjrzeli przez okno.
Ciurowie grafscy biegli, z przerażeniem się oglądając, bo za nimi nadążał Michałko Drzazga, prychający i gniewny bardzo.
— Doszedł do zgody i przyjaźni! — parsknął śmiechem pułkownik Rogawski.
— A to ci chwackie chłopisko! — wtórował mu pan Kleczkowski.
— Mocny bardzo, a szczerozłoty pachoł, ino gadać nie lubi — objaśnił pan Andrzej. — Mruczy swoje „pfy“ i „hm“, a gadać to ino łapskami woli...
— Gdyby tak na naszą złotą wolność takiego wypuścić, co myślicie? — zapytał nagle pan Rogawski.
— Jedna taka chorągiew nauczyłaby moresu, tylko patrzeć! — ze śmiechem odpowiedział junak.
— Chodźmy teraz pić i ujarzmionego żbika głaskać — przypomniał przyjaciołom hetman lisowczyków.
— Nie mówcie tak o panu Wolskim! — zaprzeczył młody rotmistrz. — Wierzę, że szczery z niego Polak i ojczyznę w miłowaniu ma. Chodźmy!
Szybko szli przez krużganek, za którym mieściła się kwatera hetmana i pułkowników.