Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Padł rycerz stroskany, zrozpaczony do nóg ukochanej dziewczyny i szlochał, rzucając słowo po słowie:
— Zgrzeszyłem... mea culpa... Opamiętanie dałaś, luba moja!... Idę.... idę!
Tegoż jeszcze dnia, żegnany błogosławieństwem rodziców i odprowadzany przez młodszych, odjechał na nowe trudy wojenne młody rycerz.
Koło krzyża, przy którym droga na wielki szlak wybiegała, pozostał pan Andrzej z Basią. Długo mówiła do niego, a on lica coraz jaśniejsze miał i oczy szczęściem i ogniem niezwykłym płonące. Schylił się do jej kolan, ręce drobne całował gorąco i odjechał bez czapki, jakgdyby przed nim święty obraz niesiono.
Już pochłonęła junaka dal i kurzawa, a panienka wciąż jeszcze klęczała pod krzyżem, korzyła się i, ręce przyciskając do piersi, łkaniem wezbranej, modły zanosiła do Ukrzyżowanego:
— Zbawicielu Przenajświętszy! Na rany Twoje, na mękę okrutną, na miłowanie moje wierne, zachowaj tego rycerza o sercu czystem, nieskalanem i zwróć mi go, nietkniętego wrażą strzałą w zwarze sieczy krwawej, jako że potężny jesteś, wszechmocny, miłosierny i widzisz dusze ludzkie, a nic przed Tobą ukryć się nie zdoła! Zbawicielu, Jezusie Nazareński, Chryste Panie, na łzy i boleść Matki Twojej Świętej wysłuchaj błagalnej modlitwy mojej!
Łkała i główkę złocistą do zbutwiałego drzewa krzyża przyciskała, pełna tęsknoty, niepokoju, miłości i nadziei niezłomnej, jaką tylko wiara daje, krzepiąc serca prawe.

* * *