Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chomy. Oblicze miał ponure, a w oczach — gniew i rozpacz.
— Przekleństwo rzucono na mnie! — zawołał, pięści do skroni podnosząc. — Ledwiem do szczęścia doszedł, wywalczywszy je, i już — odrywają mnie od niego! Nowa wojna! Śmierć znowu kosić będzie... Hostes ante portas patriae! Dlaczegożto ja po ciężkim znoju wojennym, gdy rany się nie zabliźniły, a pot nie wysechł na strudzonem czole, mam iść, gdy inni, „szczob od czornoj choroby sczezły!“ — na przypieckach de publicis gwarzą i veto swoje, psubraty, pieją?! Dlaczego? Azaliż mało to ludzi wojennych i szabel ostrych w Rzeczypospolitej? Ino ja! Ino ja!
Biegać zaczął po izbie junak, palce łamać, wyć z bólu i rozpaczy.
Nagle stanął i umilknął.
Spostrzegł Basię, która cicho weszła i słyszała skargi rycerza.
Zbliżyła się i, ręce na ramionach junaka położywszy, rzekła cicho, tak że tylko pan Andrzej słyszeć ją mógł:
— Nie czas na prawowanie się o to, kto ma iść... Ojczyzna gore i bez namysłu trza piersi nadstawić, bronić ziemi i ludu! Nie czas na szczęście własne, drobne, niewidzialne, bo jest ono jako kropla deszczu wobec morza, jako ziarnko piasku na łasze rzecznej, jako źdźbełko nikłej trawy na łące... Idź, luby mój, bez skargi, gniewu i goryczy, a miej w Bogu nadzieję, że nagroda nie minie nas!... Odłóżmy do dni radosnych zwycięstwa Polski połączenie nasze na wieki i ufajmy w miłosierdzie Boże, że dni te nadchodzą, a po nich — szczęście — wiernych dzieci matki — Polski... Idź w imię Boga!