Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyprężył się i szarpnął z całej siły, lecz czy słaby jeszcze był, czy więzy miał na sobie mocne, zerwać ich nie mógł. Poczuł ostry, nieznośny ból w szyi i gardle.
Zaczął chrząkać, kaszleć, aż wypluł na śnieg kłąb zwarzonej krwi.
Drżał na całem ciele, bo była noc mroźna, a wiatr zimny pogwizdywał w lesie i poruszał wierzchołki nagich dębów, szeleszcząc pozostałem i na nich zżółkłemi, suchemi liśćmi.
Tu i ówdzie, błyszczały ruchome, zielone ogniki i coś czarnego śmigało w mroku.
Zrozumiał rycerz, że wilki zwęszyły bezbronnego człowieka i zbierają się na stypę. Zaczął krzyczeć i gwizdać. Ogniki cofały się coraz dalej, aż znikły w gąszczu krzaków.
— Nie są jeszcze głodne... — pomyślał pan Andrzej i zaczął cicho się modlić, drżąc na całem ciele.
Już brzask sączył się z nieba i wylewał się leniwie na polanę z uwiązanym rycerzem, gdy junak spostrzegł kilka wilków, w popłochu uciekających wpobliżu.
— Ludzi poczuły... — pomyślał.
Nie pomylił się, bo gdy się rozwidniło na dobre, z krzaków nagle wynurzyła się głowa nieznajomego człowieka, później druga; rozległ się cichy poświst i kilku cyganów wybiegło na polanę.
Pan Andrzej poznał odrazu młodego, pięknego Bekę.
— Szukamy ciebie, panoczku... — rzekł po polsku stary cygan. — Znam ja waszą mowę, bo wtedy, kiedy nie miałem siwych włosów, koczowałem z taborem koło Kołomyi, Krakowa, Tarnowa... Hej, chłopcy, prze-