Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tnijcie-no sznury i zwolnijcie tego jaśnie wielmożnego pana.
— Cud! — mruknął pan Andrzej i oczy z wdzięcznością ku niebu podniósł. — Niech imię Twoje, Boże Wszechmogący, błogosławione będzie per omnia saecula saeculorum, amen!
Szli przez las.
Pan Andrzej wyraźnie widział ślad, którym wleczono go, zduszonego arkanem, do drzewa, aby tam zostawić w pętach na pożarcie wilkom.
Stary cygan, idący obok, opowiadał, że straszliwy sługa rotmistrza pozabijał kupę hajduków, lecz, cięty w głowę, padł i teraz bez ducha leży w taborze, a Zaza i staruchy opatrunki mu nakładają, wlewają do ust napar ziółek wielce pomocnych i zaklęcia od śmierci i choroby szepcą.
— Co się stało z niewiastami, które powozem jechały? — spytał pan Andrzej i przystanął, bo słaby był bardzo i na nogach się chwiał, idąc, znużyło go też przedzieranie się przez krzaki i śnieg głęboki.
— Hajducy poprowadzili powóz nazad, a wiem od jednego z rannych, któregośmy ocucili, że mieli do zamku grafa Janosza do Esztergomu wieźć. Z jaśnie paniami młody pacholik pojechał, bo w karocy siedział, a gdy ruszyli, krzyknął nam, bośmy na strzały i zgiełk przybieżeli, abyśmy na miejscu ostawali i czekali. Tabor tedy na leśnej polanie pod wzgórzami rozłożyliśmy i czekamy, chociaż nie wiemy czego.
— To przemyślny człek ów pachołek! Trza czekać, bo on coś obmyśli! — zawołał uradowany rotmistrz.
— To też czekamy — powtórzył stary cygan, — ino myślimy, co graf waszej miłości i owego mocar-