Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śniętej, i oczach ponurych, biegających. — Od Esztergomu idą bez popasu. Długa droga do Wiednia!
Pan Andrzej nic na to nie rzekł, chociaż wydało mu się, że konie zbytnio strudzone nie były.
Puścił bachmata i usiadł na skraju lasu.
Michałko koniom podkowy oglądał i popręgi zluźniał.
Nagle coś ze szmerem spadło rotmistrzowi na ramiona i, ślizgnąwszy się po kurcie skórzanej, zdusiło gardło...
Szarpnął się rycerz, rozumiejąc, że na arkan został schwytany, lecz, tracąc przytomność, nie zdołał już rzemienia pochwycić; przez mgłę widział, jak biegł Michałko; zdawało mu się, że słyszy nawet ryk wiernego pachołka, lecz wkrótce wszystko zakołowało przed nim, krew niby rozpalonym młotem uderzyła do głowy. Zwalił się junak na bok z twarzą nabrzmiałą, z pianą na rozwartych ustach...


Powoli powracał pan Andrzej do zmysłów.
Przenikliwy chłód, wstrząsający nim, ocucił go.
Podniósł ciężkie, zapuchnięte powieki i obejrzał się ze zdumieniem.
Był w lesie, samotny, w mroku nocnym.
Nic nie rozumiał, więc zaczął sobie przypominać, z trudem chwytając wątki myśli, skrawki wrażeń.
Długo się borykał z bezwładem i sennością, aż nareszcie wszystko, co się stało, odżyło przed nim.
Poruszył się i chciał iść.
Nie mógł uczynić żadnego ruchu.
Był opleciony mocnym sznurem i przywiązany do drzewa.