Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czekał cierpliwie, aż pachoły posilą się i swoje kubki do dna wypróżnią, a gdy wreszcie, sapnąwszy, odsunęli od siebie misy, pochylił się ku nim i szeptać zaczął, w stronę lady i służby zerkając podejrzliwem okiem:
— Słuchajcie i miarkujcie dobrze, pomnijcie też, że, gdy uczynicie, jak powiem, druhami mi będziecie do skonania! Słuchajcie! Skoro zmrok zapadnie, Jurko i ty, Michałko, do marszałka Szautburga pojedziecie. Twoja głowa, Jurko, w tem, aby graf na rogatkę pojechał, niby na Seczeniego prośbę i wezwanie, a Michałko oko mieć będzie, żeby marszałek nie zwęszył i nie zbiegł. Jeśliby coś spostrzegł, za gardło go i przywlec przemocą, ino bez krzyków i alarmu nijakiego. Pojmujecie?
— Wszystko, jakby kto z książki czytał, bom już sam o tem myślał po nocach — odpowiedział pachołek.
— Pfy! — syknął przenikliwie wachmistrz i bary podniósł.
— Teraz — do obozu! — rzekł głośno pan Andrzej i, rzuciwszy na stół dwa dukaty, wybiegł z izby.
W dwie godziny po naradzie w winiarni, setnie rotmistrza Lisa, prowadzone przez pana Piotrowskiego, dobrym kłusem szły drogą, biegnącą ku Koszycom.
Ciekawski setnik Biernacki, jadący tuż za mrukliwym namiestnikiem, trącał go w udo i pytał:
— Cóżto za nocna wyprawa? Powiedz, waszmość, bo pilno mi wiedzieć!
— O północy staniemy, to waść od pana rotmistrza snadniej się dowiesz, bo dalej on już hufiec poprowadzi, — odparł pan Piotrowski.