Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Aha, to rotmistrz z nami pojedzie? — spytał znowu setnik.
Pan Piotrowski spojrzał na niego i nic nie odrzekł, a wkrótce mruczeć zaczął, że to droga podła i grząska, że noc ciemna, choć w pysk daj, że chmury wróżą śnieg i że koń mu kuleje, bo podkowę stracił...
Tego już nie słuchał wesoły Biernat, bo przywykł do utyskiwań i pomruków pana Piotrowskiego, którego „dziadziusiem“ przezywał, albo „zrzędą wielkim koronnym“, co też do namiestnika przylgnęło, jak smoła do kożucha.
Po północku setnie, na rozkaz pana Piotrowskiego, stanęły, ciurowie konie rozkulbaczyli, ognie rozpalili i warzyli strawę. Nikt nie słyszał zbliżających się jeźdźców i spostrzeżono ich dopiero wtedy, kiedy wjechali w oświetlony płonącemi ogniskami krąg. Był to pan Andrzej, a za nim nieznajomy — szczupły, o wąskiej, przebiegłej twarzy młodzik i barczysty Drzazga, prowadzący za sobą konia, na którym siedział mąż tuszy okazałej, o dostojnem, acz wykrzywionem od strachu obliczu. Miał ów mąż usta szmatą ściągnięte i na szyi postronek, drugim końcem do łęku siodła wachmistrzowego uwiązany.
Panu Andrzejowi śpieszno było, więc wnet po posiłku wsiadanego otrąbić kazał i setnie ruszyły dalej.
Na czwarty dzień przed zachodem słońca napotkał junak pierwsze podjazdy lisowczyków, a w dwie godziny potem był już w obozie hetmańskim.
W złą godzinę przybył do swego wojska młody rycerz!
Była to bowiem godzina, w której lisowczyki wła-