Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tu potrzebna, jak szminki albo forboty[1] bachmatom. Tfu! Mości Lipski, tfu!
Pozostawiając w osłupieniu zdumionego delegata królewskiego, junak drzwiami trzasnął i wyszedł z łomotem ciężkiej szablicy i brzękiem ostróg.
— Jurko, — spytał, gdy już jechali ulicami zgiełkliwego miasta, — czy nie znasz tu jakiego zajazdu, albo szynku?
— Mogę, jegomościu, zaprowadzić do winiarni, gdzie mój pan z przyjacioły siadywał — odpowiedział pacholik.
— Prowadź! — rzucił mu rozkaz pan Andrzej.
Wkrótce siedzieli w półciemnej izbie, przesiąkniętej zapachem win i jakiegoś ostrego, pieprznego jadła, które w cynowych misach postawił przed nimi chłopak służebny.
Wachmistrz i Jurko jedli zamaszyście, a rotmistrz, wsparłszy głowę na dłoniach, pogrążył się w myślach.
Bóg jeden wiedział i zapisał to w księdze cierpień ludzkich, jaką mękę palącą przeżywał junak. Jednak urodził się był w starem gnieździe Lisowem, skąd wyleciało dużo orłów, sokołów i rarogów, a tych złamać nie mogła żadna klęska i największy ból. Strząsali z siebie rozpacz i mruczeli:
— Na później to! Póki tchu i życia należy czynić — czy rozumem, czy mocnemi ramiony, byle czynić, czynić!

To też nad nowemi czynami rozmyślał teraz, siedząc w winiarni i nie dotykając kubka z tokajem wonnym, młody rotmistrz.

  1. Koronki.