Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ktoś ze starszyzny znacznej. Za nim wygramoliło się pięciu, dziesięciu, a może i więcej hajduków. Wspaniały, czarny, wąsaty pan wskoczył na siodło i, krzyknąwszy coś do swoich ludzi, wspiął konia ostrogami.
Przeciął pierwszą halę, zmusił konia do przebycia ostrych osypów skalnych i wyjechał na drugą łąkę, gdzie zaczajony za kamieniem leżał Michałko.
Węgier rozpuścił konia, zbliżając się szybko do wachmistrza, który oka z niego nie spuszczał.
Koń, wyciągnąwszy gibkie ciało, za chwilę miał minąć kryjówkę Drzazgi.
— Pfy! — syknął Michałko. — Umykasz? Zaś-ta, nie ujdziesz, hm!
Barczysta, pałąkowata, krzywonoga postać wyrosła nagle nad dużym głazem.
Uciekający drgnął, i dobywszy z olster pistoletu, po dwakroć strzelił. Michałko usłyszał poświst kul i trzask kamienia, o które się spłaszczyły, chybiając stojącego za nim człowieka.
— Hm! hm! — ryknął Drzazga.
Z poza grzbietu gór wybiegli zbrojni ciurowie i pognali ku hajdukom, hałłakując straszliwie, wymachując szablami i obuchami.
— Pfy! — prychnął uspokojony wachmistrz, widząc, że wszystko idzie, jak się należy.
Mógł teraz pofolgować własnej ochocie bitewnej.
Pochylił się, objął kamień obydwoma ramionami, szarpnął i wyprostował się, zwaliwszy na pierś szeroką cały ciężar głazu. Odrzucił się wtył, sprężył ciało mocarne i nagle runął naprzód, prostując ramiona i nisko opuszczając głowę.
Ciężki głaz wyleciał w powietrze, z głuchym łoskotem