Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

prowadząc za sobą konia. Wachmistrz dojrzał, że rumak miał obwiązane kopyta i tylko z jednego spadła szmata, a podkowa raz po raz trącała o kamienie, szczękając donośnie, jak to zwykle w górach.
— Pfy! — syknął Drzazga. — Niewielkie wojsko! Idź sobie, brachu, dalej, idź! Obaczymy, dokąd zajdziesz, hm... hm...
Tymczasem hajduk dotarł do krawędzi wąwozu i tu się zatrzymał, wparłszy konia w haszcze kosodrzewiny.
Michałko gwiznął cicho, naśladując głos zimorodka.
Jeden z ciurów natychmiast wytknął głowę z poza grzędy zwalonych kamieni.
Drzazga ręką uczynił jakiś znak, a chłop natychmiast na brzuchu się położył, jak wąż, podpełznął do wachmistrza.
— Niech tam dwa dziesiątki z szablami i bandoletami ukryją się w pogotowiu, ino ani pary z gęby... czuj duch! — cicho zaryczał Michałko i ciurze pod oczy pięść, do ciężkiego młota kowalskiego podobną, podsunął, syknąwszy:
— Pfy!
Znowu siedział wachmistrz, patrzył, słuchał i węszył.
Coraz goręcej, widać, było w wąwozie, bo strzelanina, krzyki, łoskot i hałłakowanie nie milkły ani na chwilę...
— Piorą tam nasi aż... pfy! — mruczał do siebie Michałko.
W tej chwili rozległ się cichy okrzyk, inny — głośniejszy odpowiedział mu. Na urwisty skraj wąwozu wdrapał się mąż o ciemnej twarzy, postawy tak wspaniałej, że wachmistrz odrazu zmiarkował, że jest to