Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan Andrzej zostawił był na halach wszystkie konie i tabor cały, poleciwszy wachmistrzowi Drzazdze czuwanie nad niemi. Michałko jednak był tak pewny zwycięstwa, że nie wiele sobie z rozkazu komendanta robił. Patrząc za skradającemi się ku wąwozowi setniami, myślał:
— Pfy! Pobiją tamtych z kretesem, noga nie ujdzie, a potem każe mi rotmistrz bachmaty i juczne szkapy taborowe prowadzić... Pfy! Pfy!
Usiadł więc spokojnie na skale, a że nie umiał bez roboty pozostawać, oglądał siodło rotmistrzowe.
Wypadło sprzączki umocować, a i popręgi pruć się zaczęły, więc szydło wyjął, igłę i dratwę mocną, dobrze nawoskowaną, poczem szył, jakgdyby w komorze był we dworze Lisów, w Łęczycy.
Pracował, przysłuchując się strzelaniu i wrzaskom, dochodzącym od wąwozu, gdzie już kipiała krwawa robota.
Nagle oddech wstrzymał i ostrożnie głowę podniósł.
Usłyszał wyraźnie ostrożne stąpanie konia. Szczęknęła podkowa, dotknąwszy kamienia.
Dźwięk ten doleciał od krawędzi wąwozu.
— Hm!... — pomyślał zdumiony — przecz naszych bachmatów tam nie masz? Któżby to tędy jechał i poco? Hm... hm...
Ześlizgnął się z kamienia i ukrył się za nim. Obejrzał się. Konie lisowczyków i tabor pozostawał niewidzialny za ostrym grzbietem pierwszych szczytów, za któremi znaleziono polanę, dobrą dla paszy i postoju.
Wytknął głowę ponad kamieniem, patrzył i węszył.
Od zachodu, ostrożnie stąpając i co chwila przypadając za krzakami i zwałami skał, szedł hajduk,