Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wał przebić wzrokiem gąszcz krzaków i wysokich badyli burych chwastów.
Serce kołatało mu w piersi i drżały kolana.
Myśl o wściekłym wilku, wyjącym w nocy letniej, przerażała go.
Stał z podniesioną nad głową żerdzią, gotów w każdej chwili do obrony.
Tymczasem łomot i szelest szybko zbliżały się w jego stronę.
Za chwilę duży, prawie biały wilk wypadł z gęstwiny i rzucił się ku chłopakowi.
Jurek z całej siły opuścił swoją maczugę, lecz chybił.
Od rozmachu i ciężaru żerdzi mimowoli zsunął się z kępy i postąpił kilka kroków naprzód.
Wilk, wbrew swemu zwyczajowi, gdy to raz po raz ponawia swój napad, nie zatrzymując się, przebiegł dalej.
Jurek widział wyraźnie rozwartą jego paszczę, zwisający ozór i spływające z pyska długie nici gęstej piany.
— Wściekły! — mignęła mu myśl i, podniosłszy znów ciężką żerdź, czekał powrotu zwierza.
Wilk pędził przed siebie, jakgdyby ścigany przez sforę psów, i wkrótce zniknął woddali.
Widocznie zapędził się w głąb bagna, oszalały i nieprzytomny.
Jurek przekonał się wkrótce, że basiur był już daleko, gdyż z pod widniejących na końcu bagna drzew podniosło się w popłochu stadko cietrzewi i, z łopotem przeleciawszy nad niewidzialnym w krzakach chłopakiem, wpadło pomiędzy wysokie kępy.
— Szukać, szukać Olka! — wołało coś w sercu Gruszczyńskiego.
Zaczął więc krzyczeć z całej mocy płuc, rozglądając się podejrzliwie i zaciskając w rękach ciężką żerdź.
Upłynęło jednak kilka minut, zanim posłyszał daleką odpowiedź: