Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hop! Hop! Tu-ta-aj!
Pobiegł na ten głos i w pół godziny potem znalazł jeziorko, obrzeżone wysokiemi trzcinami.
W środku jego, usadowiwszy się wygodnie na wystających z wody kępach, siedział Olek, a o kilka kroków dalej — Siwczuk.
Śledząc ruch pływaków, trzymali w rękach wędki.
W chwili, gdy Gruszczyński wychodził na brzeg, Olek wyciągnął rybę.
Złocisty karaś, zginając płaskie, szerokie ciało, trzepotał się na haczyku.
Jurek opowiedział rybakom o szczęśliwie zakończonem spotkaniu z wilkiem.
Opis wyglądu jego i słyszane przez jednookiego przewoźnika nocne wycia przeraziły Siwczuka.
— Nic innego — tylko wściekły! — zawołał, szybko zwijając wędkę. — Trzeba czemprędzej zapędzić krowy na chutor i zwołać sąsiadów, aby ubić wilka, bo inaczej — biedy nam przysporzy!...
Powracali przez bagno, starając się nie robić hałasu.
Poleszuk odszukał swoje stado i, pozbierawszy je do kupy, popędził ku domowi.
Czarno-białe, łaciaste krowy szły niechętnie, rozpierzchały się co chwila i myczały, zdumione tem, że o tak niewłaściwej porze, gdy słońce stoi jeszcze wysoko, muszą porzucić pastwisko i powrócić do wsi.
Siwczuk i chłopcy bez przygód doszli do chutoru.
Poleszuk obiegł wszystkie chaty i, opowiedziawszy o pojawieniu się wściekłego wilka, namawiał sąsiadów, aby, nie zwlekając, szli z nim na wytropienie podwójnie niebezpiecznego drapieżnika.
Wieśniacy jednak ociągali się z wyjściem na bagno.
— Póki zajdziemy i będziemy szukać — noc zapadnie, a w mroku wilczura łatwiej skradnie się do człowieka i pogryzie! Jutro, skoro świt, hajda — na szarego!