Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kowi. Musiał uprzedzić kolegę i Siwczuka o tem, co słyszał od przewoźnika z bielmem na oku.
Przez bagno, w znacznym już stopniu osuszone, na wszystkie strony rozbiegały się ścieżki, wydeptane przez pasące się tam bydło z okolicznych wiosek — Halik, Jamnik, Nowosiółki, Sople i inne, rozrzucone w pobliżu kanałów Królewskiego i Orzechowskiego.
Jurek nie wiedział, którą ścieżką szli rybacy, więc, wybrawszy najszerszą, szedł nią przez krzaki i zarośla wysokich, twardych „wiszów“[1].
Oddalił się już znacznie od wioski, gdy ścieżka urwała się raptownie.
Chłopak ujrzał przed sobą gęstsze haszcze wierzb i wystające nad niemi cienkie, blade osiki.
Twarda gleba pozwalała mu iść dość szybko, więc dążył naprzód, obchodząc małe jeziorko, gdzie z przeraźliwem kraczeniem zrywały się kaczki i płoszyły zaczajone wśród kęp kszyki, które długo potem miotały się nad bagnem, wydając przeciągłe, gniewne jęki.
Z sitowia, machając szerokiemi skrzydłami, wylatywały milczące czaple szare i ciągnęły ku dalekim olszyńcom.
Ku ich ciemnemu pasmu jakieś przeczucie kierowało Jurka.
Przedzierał się więc przez młodą porośl i, zatrzymawszy się w niej na chwilę, krzyknął jak mógł najgłośniej.
— Hop! Hop! Olku-u-u! Hop! Hop!
Ledwie echo tego okrzyku zamarło gdzieś woddali, gdy rozległ się trzask roztrącanych gwałtownie krzaków, urywane, zdyszane sapanie i szelest rozkołysanych nagle gałęzi.

Gruszczyński stał na niedużej, wypalonej zapewne w zimie polance wśród olszynowego młodniaka i usiło-

  1. Chwasty.