Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czy zatrzymał nagle konie i, stęknąwszy, bo bolały go stawy, zeszedł z linijki i skierował się brzegiem rzeczułki.
— Co pan tam spostrzegł? — dopytywali się chłopcy.
— Zaraz zobaczymy, — odpowiedział, — nie wiem jeszcze, może się pomyliłem...
Doszli wkrótce do miejsca, gdzie w krzakach stał mały kureń.
Nikogo w nim nie było. Przed wejściem leżały trzy okopcone kamienie — ślad ogniska.
Przeszli jeszcze kilkadziesiąt kroków i za ostrym zakrętem rzeczki ujrzeli wbite w jej łożysko pale, oplecione gałęziami.
— Tama, czy co? — zdumiał się Stach.
— Nie! — potrząsnął głową leśniczy. — Jest to zakazany przez prawo „jaz“... Najdrapieżniejszy sposób łowienia ryb! Poleszucy budują takie zagrody na wiosnę, gdy ryby dążą ku źródłom rzek na „nerest“, to znaczy na składanie ikry. Napotykając przegrodę, ryby zaczynają gromadzić się przed nią, a wtedy łowiec otwiera jedno wąskie przejście, za którem ustawia wiersze, mereże, więcierze i inne sieci i pułapki... W ten sposób tępi wszystkie ryby, pozbawia rzeki narybku i niszczy dobytek państwa... Przepisy ochrony ryb zabraniają stawiania jazów. Na dużych rzekach Poleszucy zaniechali już takich rabunkowych połowów, ale po małych rzeczkach i potokach leśnych pełno jeszcze tego...
Zniszczywszy jaz, powrócili do koni i wgramolili się na twardą, roztrzęsioną linijkę.
Konie szły wolno, bo droga wybiegła na szmat sypkich piasków.
Wjechali wreszcie do olszyńca.
Skacząc po korzeniach i kołami wpadając w wyboje, linijka, skrzypiąc i chybocąc, sunęła przez las.
Już zmierzch zapadał.
Chłopcy tracili nadzieję, że dojadą dziś do przytulnej