Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, panie leśniczy! Ja swoje odrobię... Dziś przyprzyszedłem, bo gajowy powiedział, że to pan zwołuje ludzi... Dla pana tylko przyszedłem i... zawsze przyjdę...
Garzycki popatrzył na niego badawczo, ale nic na to nie odpowiedział.
Już konie ruszyły, gdy, przypomniawszy sobie coś, leśniczy obejrzał się i krzyknął:
— A jak się ma żona wasza?
Poleszuk w kilku susów dopędził linijkę i, biegnąc obok, mówił:
— Zdaje się, że będzie dobrze! Już weselsza jest i nie tak słaba... Panie leśniczy, panie leśniczy...
— Co tam jeszcze? — nie patrząc na Poleszuka, mruknął pan Antoni.
— Panie leśniczy... Opowiedziałem żonie wszystko, jak na spowiedzi... Wtedy ona... zapłakała i...
Garzycki zaciął konie.
Pobiegły kłusem.
Wózek potoczył się szybciej, a w turkocie jego kół utonął głos Seweruka.
Jurek, przyglądając się temu spotkaniu, zdziwił się narazie, lecz po chwili zrozumiał postępowanie leśniczego. Nie mógł on dopuścić do żadnej poufałości człowieka, który zabił mu bobra. Jako urzędnik chciał czemprędzej widzieć swego niedoszłego mordercę, odbywającego wyznaczoną mu karę za niedozwolone polowanie.
A może przykro mu było, że chora żona Seweruka zapłakała i zapewne troska się teraz i boi o swego męża, nie dowierzając mu?
Gruszczyński o nic nie pytał jednak leśniczego.
Znużeni śmiertelnie milczeli wszyscy trzej, marząc o prysznicu i łóżku. Byli tak przepracowani, że nie czuli nawet głodu.
Jechali teraz inną drogą, która wybiegła na brzeg Bobryka.
Przejeżdżając wbród jeden z dopływów rzeki, leśni-