Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ogarniał mchy, krzak jałowcowy lub niemal spróchniałą już kupę posuszu, wybuchającego, jak proch.
Jacyś ludzie niby czarne widma na czerwonem tle pożaru, biegali bezładnie, krzyczeli i bezmyślnie zaczynali rąbać drzewa, a, nie zwaliwszy żadnego, pędzili dalej.
Garzycki zatrzymał konie, rzuciwszy lejce Stachowi.
Chłopał uwiązał je do samotnie stojącej wierzby i dogonił leśniczego.
Szybko obiegli cały rewir.
Garzycki poznał już teren i odrazu obmyślił plan walki z pożarem.
Zwołał ludzi, bez celu i pożytku miotających się po lesie, i przemówił do nich.
— Ten matecznik, co się kończy nad Bobrykiem, musi się spalić... Na to już niema rady! Trzeba tylko zatrzymać w nim ogień, aby nie przerzucił się dalej na sosnowy rewir! Wszyscy stawajcie tam do roboty! Rąbać drzewa liściaste, a tak, aby wierzchołkami padały w stronę ognia... One się nieprędko zapalą! Kopać ziemię i przysypywać nią wrzosowisko!...
Odesłał ludzi pod wodzą Stacha, który odrazu zrozumiał cały plan leśniczego i postanowił wykonać go jak najlepiej.
Spostrzegłszy, że kopanie gleby, okrytej siecią korzeni i wrzosami, postępuje bardzo wolno, postanowił zrobić tak, jak opisują autorzy amerykańscy sposoby gaszenia pożaru stepowego.
Skrzyknąwszy więc kilku ludzi z łopatami, kazał im rzucić płonące gałęzie na suche, łatwo palne wrzosowisko, skierowując ogień w stronę szerzącego się pożaru. W ten sposób szeroki pas lasu został pozbawiony suchego, łatwo palnego runa.
Pracując razem z drwalami Maksyma, Stach nie słyszał nic poza wyciem, trzaskiem i sykiem, któremi był przepełniony ogarnięty ogniem las.
Nawet łomot siekier i huk padających drzew nie mo-