Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chwilami stawała się jaśniejszą, a wtedy można było spostrzec oświetlone od dołu kłęby dymu, buchające coraz wyżej.
Powiał nagle wiatr i przyniósł zapach spalenizny i płonącej żywicy.
Las obniżył się wkrótce i droga wiła się kręto w młodniaku sosnowym.
Jurek zobaczył miotające się z poza piaszczystych wydm żagwie i iskry, wyrzucane wysoko w powietrze.
— Rozhulał się na dobre „czerwony kur“[1] — syknął Garzycki i zaciął koniki.
Zbliżali się coraz szybciej do palącego się lasu.
Zapanowało już w niem przerażenie.
Ogień szerzył lęk i siał obłęd.
Drogą pędziły, prześcigając się, oszalałe dziki, sarny i jelenie, co chwila wpadały pod koła linijki mknące naoślep zające i wiewiórki; lis, wypadłszy z krzaków, usiadł na drodze i nie ruszał się. Dopiero po okrzyku leśniczego uskoczył nabok, lecz tuż na skraju krzaków usiadł znowu.
Minąwszy pagórkowatą miejscowość, ujrzeli jak na dłoni płonące uroczysko.
Słupy dymu i ogniste języki przerywały się przez gęstwinę koron w trzech naraz miejscach.
Leśniczy, popędzając konie, mruczał coś do siebie.
Chłopcy ze zgrozą przyglądali się strasznemu, nielitościwemu żywiołowi i milczeli.
Minęło jeszcze kilka minut, gdy zaczął dobiegać ich trzask palących się drzew.

W powietrzu, roznosząc pożogę, latały płonące gałęzie smolne; ognistym deszczem spadało palące się igliwie; po wrzosowisku biegły strugi ognia i nagle wylatywały do góry, niby szkarłatne słupy, gdy płomień

  1. Stara nazwa pożaru.