Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gły się przebić przez jazgot ogłuszających dźwięków i panujący tam zgiełk.
Z palącego się matecznika biegły gorące podmuchy wichru, opalały żarem i odurzały dymem. Co chwila, zapalały się coraz to nowe drzewa, wybuchając niby pociski armatnie.
Wyzbicki osmolony i odurzony żarem i dymem, nie słyszał, że z dwóch stron naraz rozległy się krzyki i nawoływania tłumu, a po chwili — częstotliwe łomotanie siekier po pniach, trzask i huk padających drzew.
Niby przez mgłę widział ptaki, krążące nad ognistem morzem i wpadające w rozszalałą zwarę płomieni; nietoperze, naoślep lecące w ogień, duże i małe ćmy, miotające się w rozpalonem powietrzu.
Z głośnym furkotem i złośliwem syczeniem spadały rozwichrzone gałęzie, wymachując płomiennemi językami, tryskały snopami iskier i zapalały krzaczki wrzosów i smolną leżaninę.
Ogień, cieknąc po ziemi, docierał do suchych, butwiejących sosen, szybko ogarniał ich strzały, aż zapalały się wielkim płomieniem w jednej chwili niby potworne pochodnie — zwiastunki klęski i zagłady.
Tymczasem leśniczy z Jurkiem pracowali w innych miejscach.
Jurek wraz z Budniakiem i jego drwalami wycinali szerokie pasmo boru sosnowego, obrąbując gałęzie i przysypując je piaskiem.
Pożar, doszedłszy do wyciętego pasma, musiał się zatrzymać, nie mając nowego żeru.
Garzycki kierował partją, przyprowadzoną przez gajowego Maksyma Uciosa.

Ludzie wycinali sosny, usiłując otoczyć płonącą część boru szerokim duchtem[1], którego nie mógłby przekroczyć ogień.

  1. Ducht — przerąbana w lesie linja.