Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Milczałem, aby pytaniami nie budzić w nim nieufności.
— Ja tu niedaleko sobie szałas zbuduję — oznajmił, a w jego głosie była i prośba i pytanie.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Będziemy sąsiadowali, a możecie nam dopomóc w łapaniu ryb i motyli.
— Dlaczego nie? — odparł żywo. — Karmić będziecie?
— Będziemy.
— No, to już zgoda! A teraz pójdę się urządzić. Dziękuję za poczęstunek!
Wstał i odrazu, jak wąż, wślizgnął się do zarośli.
Więcej tego dnia się nie zjawił. Nie chciał być natrętnym, bo to dumne sztuki — ci włóczęgowie syberyjscy! A może oczekiwał rewizyty? Wieczorem, gdy o jakiś kilometr od nas zapłonęło ognisko sąsiada, poszedłem do niego. Podchodząc, widziałem, że, posłyszawszy kroki, szybko się nachylił i wziął do rąk siekierę... na wszelki wypadek.
Powitał mię bardzo serdecznie, zaprosił do swego ogniska, przy którem gotowała się herbata w czarnym od dymu kociołku.
Z wielkiem zaciekawieniem oglądałem obozowisko mego nowego znajomego, gdyż spostrzegłem tam wiele przedmiotów, niezauważonych przeze mnie na tratwie, jak naprzykład karabin i żołnierski pas z nabojami.
— Gdzieżeście to ukrywali? — zapytałem, wskazując oczyma na broń.
Uśmiechnął się i odpowiedział:
— Takiej zabawki otwarcie nie można przewieźć! Gdym budował swą tratwę jeszcze w górach w lesie, wyżłobiłem jedną belkę i w niej ukryłem strzelbę.