Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dość tego! — powiedziałem. — Łazicie po tych szuwarach przez cały dzień, jeszcze gdzie utoniecie! Siądźcie lepiej i napijcie się herbaty z sucharami!
Wahał się jeszcze przez chwilę, a potem podszedł i usiadł po drugiej stronie ogniska. Prawą rękę trzymał za plecami.
— Nic wam tu nie grozi, przyjacielu! — rzekłem, uśmiechając się — więc zatknijcie siekierę za pas, bo się zmęczycie.
Uczynił to, jak na komendę, i po chwili mruknął:
— Zawsze lepiej się przekonać co do sąsiadów...
— Zapewne! — zgodziłem się. — Nalewajcie herbatę i bierzcie cukier i suchary.
— Dziękuję! — rzekł już śmielej i zaczął pić herbatę, przegryzając ją najmniejszym kawałkiem cukru, jaki znalazł w woreczku.
Nie pytałem go o nic, czekając, aż sam zacznie albo się wykłamywać, albo zwierzać.
Wypiwszy szklankę herbaty, zaczął od pierwszego, mówiąc, że przybył tu dla połowu ryb, które miał zamiar solić i odstawiać na sprzedaż do pobliskiej wioski. Widziałem jednak, że na tratwie miał on tylko wędki, nie było zaś tam wcale ani zapasu soli, ani tem bardziej sieci i naczyń do przechowywania ryb.
Oczywiście — kłamał, więc milczałem. Poskroba się w głowę, pomyślał i raptem wypalił:
— Z więzienia chabarowskiego uciekłem. Raz złapali, a teraz się udało...
Była to już szczera prawda.
— Będziecie tu lato spędzali?
Podniósł na mnie bystre, piwne oczy i mruknął:
— Nie wiem... jak się posiedzi...