Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Roześmiałem się i rzekłem:
— Nie macie się czego obawiać! Jestem człowiekiem prywatnym i nic mnie nie obchodzicie, przyjacielu!
Przyczajony człowiek długo milczał, przyglądając mi się coraz baczniej, wreszcie odezwał się głosem cichym, pełnym wątpliwości:
— Nie oszukacie?
— Skoro mi nie wierzycie — odparłem — rzucę wam drąg; zabierajcie swą tratwę i jazda dalej!
Rzuciłem mu drąg i odszedłem...
Powróciwszy do obozu, opowiedziałem entomologowi o swem spotkaniu z człowiekiem, który woli, aby przy nim nie było nikogo, z wyjątkiem — nieba nad głową, i o niepowodzeniu w nawiązaniu dyplomatycznych z nim stosunków.
— A! — rzekł. — Tu wszędzie po błotach i po lasach ukrywają się całe bandy przeróżnych ludzi, którzy są w bardzo złych stosunkach ze społeczeństwem, z policją i prawem.
Wkrótce towarzysz mój poszedł na swe skromne polowanie na żuki, ja zaś pozostałem w obozie i zacząłem malować akwarelą zdobytego olbrzymiego szczupaka. Kilkakrotnie słyszałem szelest w trzcinach i plusk wody, nawet wyraźnie odróżniłem głośny oddech człowieka. Uśmiechnąłem się, gdyż wiedziałem co niebawem zajdzie. Człowiek, zapewne oddawna ścigany, długo skradając się, krążył około naszego obozowiska i badał nasze rzeczy, aby z nich wywnioskować, kim jesteśmy.
Lecz po zachodzie słońca wyszedł z gąszczu i stanął przede mną o jakie 50 kroków, zdradzając każdym ruchem gotowość ukrycia się i ucieczki przy pierwszych oznakach niebezpieczeństwa. Stał milczący, po zwierzęcemu bacznie we mnie wpatrzony.