Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kawały drzewa i stwardniałego śniegu, buchnął gęsty kłąb pary, a po przez nią chłopak ujrzał czarny kadłub niedźwiedzia.
Zwierz jednym susem wyskoczył na powierzchnię i, niby ciemny głaz, szybko potoczył się ku gęstym zaroślom sosnowym. Niedźwiedź uciekał, lecz psy dogoniły go i szarpały mu kudły i skórę, wpijając ostre kły w tylne łapy.
Niedźwiedź, mrucząc i porykując żałośnie, usiadł, wymachując kosmatemi łapami i trzęsąc głową. Oganiał się psom, odpędzając je jak natrętne, tnące go muchy. Szpice odskoczyły o kilka kroków, przygotowane do natychmiastowego napadu.
Podrażnione i senne jeszcze zwierzę nie spuszczało z psów wzroku swych małych, wściekłych ślepi i nie widziało myśliwego.
Muto wykorzystał ten moment znakomicie. Oparł karabin o pień, starannie wycelował, mierząc w lewą stronę piersi swego wroga i — strzelił. Niedźwiedź potoczył się, jak gdyby gromem rażony, Wou natychmiast wpił mu się w szyję, Nao zaś szarpała mu bok, rycząc chrapliwie.
Niedźwiedź nic już nie czuł. Celna kula Muta przeszyła mu serce.
— Masz za swoje! — mruczał uradowany chłopak, podchodząc do zabitego zwierza. — poszarpałeś i podarłeś mi torby, pożarłeś moją kaszę, słoninę i cukier. Teraz psy poszarpią na tobie skórę, zbóju!
Uśmiechnął się chełpliwie i, wydobywszy nóż, zabrał się do ściągania skóry. Z trudem odpędził psy, które nie odstępowały go na krok, warcząc i błyskając kłami.