Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pracował długo, aż się spocił. Tymczasem świtać zaczęło, a w promieniach słońca powoli przygasać zaczęła zorza polarna.
Robota chłopca dobiegała już końca, gdy nagle posłyszał żałosne skomlenie psów, jakiś łomot i ryk, do grzmotu podobny. Podniósł głowę i struchlał.
O kilka kroków przed nim stał olbrzymi, szarobury niedźwiedź.
Podniósł się na tylnych łapach i, rozwarłszy straszliwą paszczę, wydawał grzmiący ryk.
Muto schwycił karabin i, uskoczywszy nabok, strzelił w pośpiechu, prawie nie mierząc.
Kula ześlizgnęła się po żebrach olbrzyma, zrywając mu szmat skóry. Doprowadziło to go do wściekłości. Błyskając kłami i roniąc z paszczy płaty piany, jął bić powietrze łapami, jakgdyby walcząc z niewidzialnym wrogiem. Trwało to jedno mgnienie oka, gdyż chłopak nie zdążył nawet złożyć się do niego poraz drugi.
Niedźwiedź, wydawszy przerażający, groźny ryk, raptem skoczył naprzód.
Już straszliwe, czarne pazury dosięgały głowy Muta, gdy nagle ziemia urwała się pod chłopakiem.
Muto poczuł, że spada, posłyszał trzask gałęzi, i po chwili ogarnął go mrok, a ostry zapach potu niedźwiedziego i parne powietrze zatamowały mu oddech.
Obejrzał się z przerażeniem i zrozumiał, że, poślizgnąwszy się, wpadł do barłogu zabitego przez siebie niedźwiedzia. Legowisko było już puste.
Z powierzchni ziemi dochodziły chłopaka żałosne porykiwania olbrzymiego zwierza, skowyt i szczeka-