Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tę strugę pary, co płynęła wzwyż i znikała pod szeroką koroną oszronionego drzewa.
Ostrożnie omijając złomy, czarną ścianę drągowin i gąszcz krzaków, zbliżał się Muto do legowiska wroga, w każdej chwili gotowy do strzału.
Psy ruszyły naprzód i zatrzymały się przed barłogiem, drżąc i szczekając kłami.
Mały myśliwy szybko obmyślił plan napadu.
Stanął plecami do północy, jarzącej się światłem polarnej zorzy, i nogami rozgrzebał śnieg, aby mocno stać na twardej ziemi, mając przed sobą pień, ukrywający go do połowy.
Raz jeszcze obejrzał karabin, spróbował, czy nóż lekko wychodzi z pochwy, i wbił siekierę w leżącą przed nim kłodę.
Był zupełnie gotów, mógł więc zaczynać.
— Urr! — krzyknął na psy i cisnął w barłóg odłamkiem gałęzi.
Szpice rzuciły się naprzód. Kręciły się wokoło legowiska, szczekały, wyły i łapami usiłowały rozrzucić śnieg i gałęzie, jakgdyby zamierzały wedrzeć się do wnętrza siedziby groźnego kosmacza.
Z palcem na cynglu i wzrokiem utkwionym w zwalone w nieładzie pnie i korzenie, Muto stał wyprężony i baczny na wszystko.
Niedźwiedź długo nie dawał znaku życia.
Psy szalały coraz bardziej i krążyły z wściekłem szczekaniem.
Nagle odbiegły i zaczęły ujadać zdaleka.
Muto posłyszał wreszcie głuchy, wychodzący z pod ziemi ryk, i podniósł karabin do ramienia.
Zupełnie niespodziewanie wyleciały w powietrze