Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niach, wikłał się w zaroślach małych sosen i gęstego podszytu.
Pogorzelisko leśne, zda się, nie miało kresu.
Było to marne miejsce do polowania, więc chłopak prosił Wielkiego Ducha, aby dał mu spotkanie z niedźwiedziem w nietkniętej ogniem i burzą puszczy lub na odkrytej polanie.
Jednak Wielki Duch, który wie o wszystkiem, osądził inaczej.
Już dobre dwie godziny kluczył Muto po spalonym borze, idąc śladem psów, gdy wreszcie Wou zawył głucho, a Nao odpowiedziała mu natychmiast żałosnym skowytem.
Chłopak, wskoczywszy na zwaloną kłodę, szukał wzrokiem swoje szpice. Ujrzał je, przyciśnięte do siebie, o najeżonej sierści na karkach i podwiniętych ogonach.
Oglądając każde drzewo, każdą kępę i wystające pnie, Muto spostrzegł wkrótce pewną rzecz, która przykuła odrazu całą jego uwagę.
Jakie sto kroków dzieliło go od wielkiej kupy zwalonych w nieładzie pni, wyrwanych korzeni i suchych gałęzi. Ze szczelin pomiędzy gałęziami podnosiła się i rozpływała w powietrzu cienka struga pary. Dochodziła, zapewne, do gałęzi, rosnącej obok sosny, bo na igłach jej utworzyły się długie sople lodu, zwisające ku dołowi, a całe drzewo okryło się grubą, siwą sadzią.
Chłopak domyślił się, że odnalazł barłóg niedźwiedzia, a jej właściciel po nocnej włóczędze powrócił zapewne do swego schroniska. Jego to oddech tworzył