Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mógł już odróżnić głosy Nao i Wou, gdy nagle coś zamajaczyło poprzez krzaki. Minęła straszliwie długa chwila aż na polanę, jednym susem przesadzając oszronione zarośla wikliny, wypadł młody łoś.
Łopaty rogów zarzucił na kark i, strzygąc uszami, słuchał i rozdymał chrapy.
Muto wziął go na cel. W chwili, gdy zwierz ruszył, gwizdnęła kula.
Chrapiąc i wierzgając, byk padł, próżno usiłując podnieść się i zniknąć w puszczy.
Chłopak zamierzał już biec ku leżącemu bykowi, aby dobić go nożem, gdy z poza tych samych krzaków, z łomotem i trzaskiem tratowanych gałęzi i suchych badyli, wybiegł stary łoś. Muto poznał go odrazu, bo takich potężnych łopat i grubego, najeżonego groźnie karku nie widział nigdy.
Byk pędził, sapiąc gniewnie i racicami rozrzucając śnieg i suche gałęzie.
Nie zatrzymał się nawet, ujrzawszy lężącego towarzysza, parsknął tylko głośniej i trwożniej, przyśpieszając biegu.
Muto nie miał chwili do stracenia.
Dawno już miał go na celu, prowadząc za nim lufę karabinu, lecz wciąż jeszcze mierzył, obawiając się, że chybi.
Do krzaków pozostawało zaledwie kilka kroków, gdy buchnął strzał, a echo pochwyciło go i poniosło od świerka do olchy, od białej brzozy do dalekich pagórków, uwieńczonych złocistemi kolumnami sosen.
Łoś nie drgnął nawet i nie zmniejszył rozpędu.
Niby ogromny, czarny ptak mignął nad krzakami i wpadł w gąszcz.