Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chciał nawet myśleć, że poszły gdzieś daleko, więc, machnąwszy szpicom ręką, wysłał je na tropienie.
Długo siedział samotnie, wsłuchany w echa leśne i wpatrzony w ukryte tu życie. Dostrzegł kilka łasic, które uwijały się dokoła zagryzionego cietrzewia; widział wiewiórki, skaczące po gałęziach świerkowych; uśmiechał się do niebacznych zajęcy, wpadających mu pod nogi; nasłuchał się głuchego krakania ponurego kruka, siedzącego na uschniętym wierzchołku starej brzeziny.
Muto zaczął rozmyślać o swych pułapkach na gronostaje, gdyż musiał je przysypać padający w nocy śnieg; o chałupie w „pogoście“, o gadatliwym lekarzu z nad jeziora i o jego czarnym szpicu, którego chłopak nigdy przedtem nie widział.
Z tego nastroju wyprowadził go obcy dźwięk, wrywający się do cichego chóru innych.
Zdawało mu się, że ktoś uparcie uderzał kijem o suche drzewo.
Chłopak miał jednak ostry słuch. Zrozumiał wmig, że to poszczekują psy, ostrożnie co chwila urywając. Następnie uświadomił sobie, że szpice zapędziły się, widać, daleko, lecz teraz zbliżają się szybko, bardzo szybko.
— Gonią łosie! — błysnęła mu myśl radosna.
Porwał za karabin i biegł już na echo szczekania.
Ujrzawszy polanę, przystanął, wcisnął się w gęsty, rozłożysty krzak, okrywający go do piersi i, wytężywszy słuch, wydał krótki świst.
— Niech wiedzą pieski, gdzie stoję! — mruknął do siebie.
Urwane ujadanie zbliżało się coraz szybciej. Muto