Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szyła, poruszając uszami i drżąc w drapieżnem oczekiwaniu.
Muto rozglądał się po okolicy. Długo nic nie spostrzegał, aż zauważył, że w trzcinach coś się poruszyło i szło, ostrożnie rozsuwając szuwary. Jeszcze chwila i ujrzał starego łosia, o ogromnych łopatach. Wspaniały zwierz prowadził za sobą całe stado. Składało się z klęp[1], cieląt i młodych byków, nie podejrzewających, że z ukrycia przygląda im się chłopak laplandzki o celnem oku i bystrych nogach.
Muto zaszył się do gąszczu, aby nie spłoszyć pięknej zwierzyny, bardzo przez łowców poszukiwanej. Patrząc na drżącego psa, głaskał go po głowie i szeptał:
— Musimy dać im spokój, Nao! Nie mogę przecież strzelić do łosia małą kulką, aby go zranić tylko i oddać na pożarcie wilkom czy rysiowi? Nie ukryją się od nas, skoro tu się pasą! Ty mi je odnajdziesz znowu, gdy przyjdę tu z karabinem... Dostaniesz zato wątrobę i śledzionę... Lubisz to, starucho?
Nao cichutko pisnęła, a gdy chłopak bez szmeru wycofał się z haszczy, pobiegła za nim.
Muto powracał do obozu. Postanowił od jutra zapolować na łosie. Uśmiechał się sam do siebie, rad, że wiedział już o najważniejszem.
— Będzie tu roboty na dobry tydzień! — myślał.
Doszedłszy do obozu, zdumiał się, bo ujrzał Wou, spokojnie idącego mu na spotkanie.

— Któż to spuścił cię ze smyczy? — spytał, lecz wnet zrozumiał wszystko.

  1. Samica łosia.