Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Konan tymczasem posłał murzynów, aby wyszukali miejsca, gdzie się hipopotamy znajdują. Czarni, zręczni ludzie znikają w gąszczu.
— Musimy tu czekać na ich powrót! — objaśnia Konan. — Upłynie co najmniej godzina, aż znajdą oni „mali“…
Zapalam więc papierosa i, ulokowawszy się jak najwygodniej w cieniu ogromnej palmy, zaczynam wypytywać mego czarnego przyjaciela o jego przygody myśliwskie.
Jednak nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy z zarośli, otaczających rzekę, wychylił się murzyn i zaczął zawzięcie robić ręką jakieś znaki.
— „Mali“ są blisko — przejmującym szeptem myśliwskim mówi Konan.
Rzucam papierosa, zapominam o miłym cieniu palmy, porywam swój ciężki ekspres i za Konanem zanurzam się do lasu.
Wyboista ścieżka, wydeptana przez hipopotamy, pełna dołów, ukrytych pod grubą warstwą błota i wody, jakieś kępy, czepiająca się nóg trawa, pokryte krzywemi kolcami liany, sieć gałęzi i krzaków utrudnia nasz pochód, jednak pracując nożami, posuwamy się wciąż naprzód.
Nareszcie przez gąszcz błysnęła rzeka, zalana słońcem.
Idziemy wolno, bez szmeru, aby nie spłoszyć hipopotamów, które muszą być blisko. Jestem tego pewny, bo widzę spiżowe ciała wysłanych na zwiady murzynów, tkwiące nieruchomo na brzegu rzeki. Przywarły one do pni drzew nadbrzeżnych, wcisnęły się pomiędzy ich