Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żami i ojcami przez krzaki pokryjomu suną ich nagie córy i małżonki, uzbrojone w potworne noże — „maczety“, kosze i misy — „kalbasy“ na mięso, którego eszcze niema.
Przy takich warunkach, gdy na myśliwego, mierzącego do zwierza, patrzą setki głodnych i rozpalonych źrenic, strzelanie nie jest rzeczą zgoła łatwą i przyjemną. Strzał, jak każda zbrodnia i przelew krwi, lubi przecież tajemnicę i samotność.
Nasz Konan robi nam znak ręką, wskazując na głęboki na dwa metry, a szeroki na dziesięć — dół, wyryty w glinie nadbrzeżnej.
— Co to jest? — pytam strzelca.
— To „mali“ (hipopotamy) wychodzą tu po nocach z wody i liżą ziemię, bo zawiera w sobie sól! — odpowiada.
Istotnie na twardej glinie pozostały odbicia ogromnych nóg i palców hipopotamów.
Konan podchodzi do mnie bliżej i ciągnie dalej:
— Murzyni czają się ze swemi skałkowemi karabinami i gdy hipopotam wychodzi na brzeg, wypuszczają w niego nabój, złożony z odłamków starego żelaza…
— Cóż z nim robią później? — zadaję pytanie.
Konan podnosi ramiona i, patrząc na mnie z politowaniem, odpowiada:
— Wszak to jest mięso, a więc zjadają je!
Istotnie sporo kości hipopotamowych odnalazłem później w gąszczu krzaków okolicznych i ślady wielkich i licznych uczt murzyńskich.