Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niechno tylko piękny senor nie myśli, że wypowiadam mu własne przekonanie! Wszystkie te różnice, „idiosynkrazję krwi“, tę pogardę dla niższej rasy uważam za najprawdziwsze świństwo! Powtarzałem to, w co święcie wierzy nasze „cywilizowane społeczeństwo“, niech je „hiszpanka“ wydusi, bo na inny los nie zasłużyło! Wychodzi pan, don Kastellar? Proszę pamiętać o „Rondzie!“ Jeżeli się napisze coś nowego, pędzić co tchu wprost do „Rondy“ i przynosić! A z tej powieści pana, to ja zrobię taką bombę, że uszy ludziom popuchną! Per Nuestra Senora de la Almudena!
W kwadrans po tej rozmowie Enriko Kastellar siedział już z kolegami w „Mallorquina“. Na stoliku stały przed nimi dwie omszałe butelki starej „mansanilli“ i kosz z owocami.
— Wygrałeś na loterji, Enriko? — pytał opasły młodzieniec Joze de Vega.
— A może spadek od dziadka amerykańskiego? — dorzucił drugi — mały, ruchliwy Lope Huertas.
— Nie, moi drodzy! — zawołał trzeci — barczysty, dobroduszny Isidro Gines. — Już wiem! Enriko znalazł sobie krociową protektorkę. Baby ustawicznie wybałuszają nań oczy, więc o taki przypadek nie trudno!
Mulat się zaśmiał i powiedział:
— Wszyscy trzej macie rację! Wygrałem wielki los na loterji, dostałem spadek po dziadku i zdobyłem sobie protektorkę! A teraz pijcie, amigos, bo „mansanilla“ istotnie wyśmienita!
Gdy trochę podochoceni wychodzili z „Mallorquiny“, mulat zwrócił się do kolegów i zawołał:
— Jutro niedziela! Zapraszam was na „Corridas de toros“.
— Niech nam żyje Enriko Kastellar! — krzyknęli, wyrzucając w powietrze kapelusze.