Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W promieniach jego zalatujące aż tu mewy miały różowe i złote skrzydła, zato białe, puszyste obłoczki, przechodząc przed tarczą słoneczną, ciemniały i czerniały.
— Czekam!... — szepnęła Liza.
Gorący szept dziewczyny smagnął mulata, niby batem. Nagle podniósł mu się w duszy bunt nieznany, silniejszy może od tego nawet, który budził się w nim na odgłos słów — „cętkowany bękart“.
Poruszył się gwałtownie na ławce i, mrużąc oczy, zaczął mówić.
Mówił tak, jakgdyby już wyjaśnili to, co stało się dla obojga najważniejszem.
— Czegóż ty żądasz ode mnie?! — szepnął z wybuchem. — Co mogę ci powiedzieć? Nie mam prawa zapomnieć, że jestem mulatem, który nigdy nie zdoła zrównać się z najlichszym nawet Hiszpanem! Ojciec twój bierze ode mnie zobowiązanie, że nigdy starać się o to nie będę! Czegóż ty oczekujesz ode mnie?! Jestem wyklęty, jak każdy mulat...
— Twoim ojcem jest grand — hrabia de l’Alkudia... — wtrąciła.
— Ja nie mam ojca! — zawołał i zgrzytnął zębami. — Moją matką była murzynka — ciemna jak noc, łasa na świecidełka i wino, głupia, jak koza... Tak powiedział o niej murzyn Faruba... Jestem na świecie sam, bardziej samotny, niż sto sierot, bo nie chcę znać ojca i wstydzę się matki!...
— Jesteś tchórzem? — spytała. — Czy nie śmiesz upomnieć się o swe prawa i nazwisko u hrabiego — Dominika Kastellar de l’Alkudia? Nie śmiesz? Boisz się?
Zdławionym głosem odparł:
— Muszę podpisać zobowiązanie, że tego nigdy nie uczynię!