Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zapomniałeś dodać... „i ciemnej, jak noc, łasej na świecidełka, barwne tkaniny, srebrne durosy i wino, głupiej, jak koza, a zmysłowej, jak małpa, murzynki Beliry!“ — ryknął śmiechem majtek. — O tem wy — mulaci, chętnie zapominacie, ale, do stu pustych flaszek rumu, my pamiętamy!
W głosie Joze Faruba zadrżały odgłosy stłumionej nienawiści.
Mulat przyjrzał mu się uważnie i rzekł:
— Porozmawiamy podczas podróży...
— Jak czcigodny, szlachetny „caballero“ rozkaże! — urągliwie odparł z błazeńskim ukłonem murzyn.
Przed wieczorem, gdy słońce na zachodniej połowie nieba nie raziło już nieznośnym blaskiem swej rozpalonej do białości tarczy, Enriko Kastellar szedł ciemną aleją ku pałacowi.
Cały ten dzień spędził na rozmyślaniu. Joze Faruba zastanowił go. Porównał słowa jego z tem, co słyszał od gubernatora, i zrozumiał, że murzyn nie mówił na wiatr, nie powtarzał bezmyślnie pełnych nienawiści obaw.
Spotkanie z nim dopomogło mulatowi wynaleźć właściwe podłoże dla rozmowy z Lizą. Zastał ją na korcie. Miała twarzyczkę przybladłą, oczy tęskne i zapłakane, usta mocno zaciśnięte. Nie patrzyła na przyjaciela, podała mu dłoń zimną, nie odpowiedziała uściskiem.
Siedzieli w milczeniu, bo Enriko nie wiedział, jak ma zacząć rozmowę.
— Może zagramy w tennisa? — spytał.
— Nie!... — rzuciła krótko.
Znowu zapanowało milczenie. Mulat patrzył na słońce, które, zniżając się nad morzem, stawało się coraz większe i nabrzmiewało szkarłatem i płynnem złotem.