Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

No, cóż! Uciskaj, jeśli ci się podoba? Pamiętaj tylko, że mamy twarde czaszki i grubą skórę, więc wytrzymamy, a wtedy...
— Dokąd płyniesz, Joze? — zapytał mulat, chcąc zmienić przykrą rozmowę.
— Płyniemy z Amerilli do Gabunu; na powrotnej drodze, za tydzień rzucimy znowu cumy[1] na tym brzegu, bo mamy, podobno, zabrać chorych na febrę żołnierzy i policjantów — odparł murzyn i splunął.
— Popłynę na twoim statku, Joze, — rzekł Enriko.
— Po raz ostatni będę z tobą rozmawiał, mały — mruknął majtek.
— Dlaczego?
— Dlatego, że po roku staniesz się już hiszpańskim psem łańcuchowym! Psem, którego karmią, lecz nigdy nie wpuszczają do mieszkania. Będziesz pogardzony przez białych i znienawidzony przez czarnych! — powiedział Joze ponurym głosem i, rzecz dziwna, tym razem nie wybuchnął, jak zwykle, śmiechem.
— Nie rozumiem ciebie... — szepnął Enriko.
— Zrozumiesz, mój mały! — zaśmiał się murzyn. — Zrozumiesz niebawem, bo to z łatwością ci przyjdzie! Chociażbyś się stał zbawcą Hiszpanji, będą cię oni mieć za psa nieczystego, za „cętkowanego bękarta“ i — nic na to nie poradzisz, nic! Ale, zanim ci to w oczy cisną, zmuszą cię, abyś im się zaprzedał, służył im i łupił murzynów ze skóry! Staniesz się głupim, wiernym niewolnikiem białych, katem dla czarnych! Znam ja takich... zdrajców swojej krwi!

— W moich żyłach płynie krew Hiszpanów! — podnosząc głowę, zawołał Enriko.

  1. Liny.