Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak przemęczył się aż do świtu.
Gdy przeleciał nad budynkiem szkoły sznur białych czapelek — „egret“, a wierzchołek starego baobabu, stojącego nad nurtem rzeki, okrył się purpurą, — powrócił do sypialni i rzucił się na posłanie, zapadając odrazu w głęboki, ciężki sen.
Nazajutrz od rana był już w porcie.
Na redzie stał duży statek. Obok uwijał się czarny, zakopcony, dymiący holownik; kilka łodzi pląsało dokoła na falach.
Statek doprowadzono do molo i przywiązano linami.
Enriko przeczytał biały napis na dziobie: — „Infanta Beatrice“.
Na tym to okręcie miał się znajdować Joze Faruba, zuchwały murzyn.
Na pokładzie rozległ się gwizdek bosmański. Wysunięto pomost i na molo weszło kilku pasażerów. Po chwili tłum tragarzy wdarł się na parowiec.
Rozpoczęło się wyładowywanie statku. Okrzyki, gwizdki, zgrzyt łańcuchów, turkot i sapanie windy motorowej, tupot nóg stopiły się w ogłuszający zgiełk.
Na brzeg wybiegło kilku majtków. Byli półnadzy i bosi; mieli na sobie tylko brudne portki płócienne i szerokie, czerwone pasy.
Enriko odrazu spostrzegł Jozego i podszedł do marynarza.
— Hallo! — zawołał murzyn. — „Senor“ Enriko Kastellar! Co ty tu robisz i jak się miewasz, mój mały?
Mulat opowiedział mu, że zostaje wysłany na naukę do Madrytu.
— Pięknie! — zawołał ze śmiechem murzyn. — Dobrze pomyślane! Chcą przekabacić cię na swoją stronę, Enriko, abyś pomagał im uciskać murzynów!