Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poczuł na uchu jej gorący oddech i ledwie uchwytny szelest słowa...
Wsłuchiwał się, lecz nie powtórzyła go więcej...
Dziewczyna odbiegła od niego i, zasłaniając twarz rękami, wypadła z pokoju.
Teraz, po wczorajszej rozmowie, Enriko zrozumiał, że była to miłość. Miłość Lizy do niego!
Zerwał się z łóżka i wyszedł na werandę.
Bielał piasek na dziedzińcu; znieruchomiały czarne sylwetki drzew, kreśląc się na fosforyzującem niebie.
Bezszelestnie śmigały nietoperze, ścigając ćmy, latające termity i cykady nocne.
W gąszczu mangowca raz po raz wyśpiewywał swoją siedmiotonową piosenkę „gammoro“.
„Diamentowe“ drozdy, czując bliski świt, leniwie, sennie pokrzykiwały.
Od strony morza dobiegały okrzyki strwożonych mew. Spłoszyła je może łódź rybacka, przepływająca wpobliżu bak, gdzie ptaki spędzały noc.
Po ścianie z lekkim zgrzytem sunęła jaszczurka, skradając się ku wypełzającym ze swoich legowisk pająkom i wstrętnym, krwawo-czerwonym stonogom.
Niebo — przetkane światłem księżyca — zwisało niby tuż nad koronami drzew, tworząc namiot nad ziemią. Przez miljony małych i dużych otworów w niebie tryskały ostre promienie; żółte, niebieskie, czerwone.
Gwiazdy... niezliczone gwiazdy, niedosiężne, dalekie bezmiernie... Krzyż Południowy... Jarzące się „Plejady“...
— Cóż ja odpowiem jutro Lizie? — miotała się w głowie mulata myśl trwożna i drażniąca.
Setki odpowiedzi, ni to potok zmienny i wartki, przepływało przed nim, a wpośród nich nie widział tej, której oczekiwała od niego Liza.