Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Enriko spojrzał na murzyna i parsknął śmiechem.
— Tak? — spytał. — A więc tem się objaśnia wczorajsze tajemnicze „pst“?
Joze spuścił oczy i wtulił głowę w ramiona.
— No, niby tak... — mruknął.
Enriko gwizdnął przeciągle.
— Cóż ty sobie myślisz, drabie, że ja — kapitan Kastellar na pierwsze skinienie twoje zdradzę Hiszpanję i stanę na czele...
— Dzikich małp, wstrętnych mono?... — jak echo dorzucił Joze, zpodełba obserwując kapitana.
Umilkli, zmagając się ze sobą wzrokiem.
Pierwszy odezwał się murzyn:
— Musimy dowieść Hiszpanom i innym białym, że nie chcemy być niewolnikami, że pragniemy, jak wszyscy ludzie — wolności...
— Jesteście dzicy, ciemni, nie zdołacie rządzić się sami! — przerwał oficer.
— To przyjdzie z czasem! Ten i ów z nas widział już, co i jak się dzieje w innych krajach — odpowiedział murzyn.
— Hiszpanie rozpędzą waszych golców na cztery wiatry, a hersztów powieszą lub rozstrzelają — zaśmiał się mulat.
— Taki też musi być koniec! Wiemy o tem! — kiwnął głową Joze. — Ale pomyśl, czy po powstaniu Hiszpanie nie będą się liczyli z nami? Musimy wypuścić z nich krwi coniemiara, a wtedy caballeros nie będą uważali nas za głupie, zawsze potulne małpy. Zjawi się obawa i szacunek... Inni ludzie — młodsi, śmielsi pogłębią w białych tę obawę i szacunek dla „małp“, które myślą, czują i cierpią, jak andaluzyjscy hidalgowie lub sam infant!...