Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Murzyn odchrząknął i szepnął:
— Pamiętaj, że jeżeli zdradzisz...
— Nie groź mi, błaźnie! — przerwał mu Enriko i zacisnął pięści. — Skoro jestem tu, zamiast kazać odnaleźć cię i rozstrzelać, znaczy, że chcę mówić z tobą.
— Prawda! — rzekł Murzyn. — Nie pomyślałem o tem. Przepraszam, kapitanie!
Usiadł w kucki na ziemi i jakimś gorącym wzrokiem wpatrywał się w twarz kapitana. Zbierał, widać, myśli i szukał odpowiednich dla nich wyrazów. Długo jeszcze poruszał grubemi wargami i marszczył twardą, lśniącą skórę na czole. Wkońcu machnął ręką i wypalił:
— Biali lada dzień rozpoczną wojnę w Europie. Biała skóra będzie krwawić mocno. Chcemy, aby jak najwięcej wylała posoki! Zamyślamy powstanie... powstanie w całej kolonji — od morskiego wybrzeża aż do gór Meharty!
— Powstanie! — wyrwał się mulatowi radosny okrzyk.
Pohamował się jednak natychmiast i spytał:
— Wspomniałeś o wojnie... Skąd masz tę wiadomość?
— Wiem napewno! Wieści są prawdziwe, kapitanie!
— Słucham... Mów dalej!
— Powstanie wybuchnie — ciągnął Joze — czekamy tylko aż biali zaczną się mordować... Do stu czartów — broni mamy mało!... Po skrytkach nagromadziliśmy sporo zatrutych strzał, lecz cóż niemi zrobimy przeciw karabinom i kulomiotom?!
Westchnął i, z bojaźliwą podejrzliwością zerknąwszy na mulata, dodał:
— Trudno nam będzie bić się z Hiszpanami, bo... nie mamy doświadczonego dowódcy... oficera...