Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jakaś myśl co chwila świtała mu w głowie, lecz odganiał ją, jak natrętnego, jadowitego bąka; jakiś domysł straszny niepokoił go.
— Chrystus de la Vega... z ręką, oderwaną od krzyża i opuszczoną ku ziemi... Pytałeś Go może, bracie Pablo, czy kroczysz drogą sprawiedliwą? Hę?
Zgrzytnął zębami i syknął:
— Ten mnich wciąż drażni mnie... nawet po śmierci... po śmierci, zadanej mu... moim pociskiem... Moim pociskiem?!...
Roześmiał się tak głośno i dziko, że ordynans wytknął głowę w drzwiach i zapytał.
— Co pan sobie życzy, panie kapitanie?
— Głupcze! — wrzasnął oficer i długo klął potem, biegając po izbie i trzaskając w palce. Uspokoił się wreszcie i, stanąwszy przed oknem, rzucił w mrok nocy:
— Powiedźcie mi, powiedźcie, dobre, czy złe duchy, komu innemu mógłby się przydarzyć taki dziwny wypadek?
Mruknął coś niewyraźnego i dodał:
— Ten mnich drażni mnie i znowu drażni!... Dziwne jest życie moje!
Kapitan Enriko Kastellar wypowiedział wielką prawdę. Życie jego układało się istotnie dziwnie. Tem dziwniej, że on sam brał w niem jakgdyby tylko bierny udział. Odrabiał przepisaną robotę, a ktoś inny — nieznany i niewyczuwany — robotę tę obmyślał i smagał go, aby nie ustawał w niej nigdy.
Mulat chlubnie ukończył akademję i otrzymał nadawaną przez wyższe studja wojskowe rangę kapitana. Musiał wstąpić do pułku na dwa lata, aby przejść służbę linjową przedtem, nim miał być zaliczony do sztabu, otwierającego przed nim świetną karjerę wojskową. Nie uśmiechała mu się służba garnizonowa, więc, korzy-