Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Cały tydzień oczekiwał Enriko wieści od starego Atocha. W sobotę nie wytrzymał i poszedł do redakcji „Rondy“.
— Dobrze się stało, że pan przyszedł! — powitał go tym wykrzyknikiem redaktor. — Właśnie przed godziną otrzymałem zawiadomienie, że generał Kastellar przyjmie nas jutro prywatnie w swojem mieszkaniu.
— Czy senor mówił, w jakiej sprawie prosimy o audjencję? — zapytał mulat.
— A jakże! — odparł don Jeronimo. — Rozmawiałem z generałem osobiście. Powiedział mi, że bardzo ciekaw jest poznać tak utalentowanego młodego człowieka. Wszystko składa się jak najlepiej! Jutro o 10-ej czekam na senora w redakcji i pojedziemy na Plaza de l’Armeria! Adios, amigo!
Enriko Kastellar przez całą noc chodził po swoim pokoiku. Obmyślił każdy krok, każdy ruch, każde słowo, jakie zamierzał uczynić lub wypowiedzieć jutro przed swoim ojcem.
— Ojciec! Ojciec, który kazał zbić go do nieprzytomności i wyrzucić, jak psa, za parkan dzielnicy wojskowej!
Palący wstyd wyciskał mu łzy, nienawiść, niby dreszcz zimny, wstrząsała nim i kurczyła mu twarz, aż ponuro rozbłysnął na niej straszliwy uśmiech, odsłaniający białe, ostre zęby. Gdyby Enriko mógł przyjrzeć się sobie w lustrze, ujrzałby upiorną maskę nieistniejącego potwora — mieszańca pantery, węża i człowieka — legendowego „szaabat“, zrodzonego w wyobraźni murzyńskiej.
Na szczęście przyszło opamiętanie, bo zrozumiał, że wzburzone uczucia nie będą dobrymi doradcami w ciężkiej rozmowie z don Dominikiem Kastellar hr. de l’Alkudia. Czuł, że musi skupić wszystkie siły, wtłoczyć