Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wszystko wydało mu się nagle jakieś obce.
Lekki drewniany budynek szkoły o połyskującym dachu blaszanym, wysokie, rozłożyste drzewa mangowe i żółty, rozpalony piasek, po którym snuły się ciemne, fioletowe cienie słupów gimnastycznych, biało-niebieskie słońce, zawieszone na bladem niebie tuż — nad ziemią, wszystko pozostawało napozór, jak dawniej, jak codzień, lecz coś się jakgdyby w tem wszystkiem zmieniło... Chłopak z trudem uświadomił sobie, że zmiana zaszła w nim samym. Zgasła w nim odrazu radość, pierzchnął spokój. Coś nowego i groźnego skradało się z nieznanej dali. Musiał się mieć na baczności i przygotować do obrony.
Spostrzegł przełożonego — „Białego Brata“, ojca Roberta. Podbiegł do niego i, całując mnicha w rękaw habitu, szepnął:
— Czy nie mogę już być pierwszym uczniem w klasie?
— Nie rozumiem — odparł prefekt. — O czem ty mówisz, mały Enriko?
— Córka gubernatora ma wstąpić do naszej szkoły, więc teraz ona podobno musi być pierwszą — objaśnił mulat, ponuro patrząc przed siebie.
„Biały Brat“ zaśmiał się cicho.
— Któż ci to powiedział?
— Koledzy...
Zakonnik położył dłoń na głowie chłopaka i rzekł:
— Uspokój się, Enriko! Pozostaniesz pierwszym, jeżeli zasłużysz na to!
Mały mulat zaśmiał się triumfująco.
— A zatem pozostanę pierwszym i nikomu swego miejsca nie ustąpię! — zawołał.
— Nie bądź pyszny i zarozumiały, bo to obraża Boga! — upomniał go prefekt.