Nikt zresztą na całym statku nie mógł zgłębić ponurego znaczenia zjawiska. A był to epilog tragedji — tragedji jednego z setek tysięcy nieznanych, poniżonych braci, napojonych rozpaczą i nienawiścią.
Tam, nad pustynnym Atlantykiem zagasło wraz z płomieniem nieznane życie, zatrute niewiarą w prawdę i miłość, ogarnięte ogniem męki ponad siły.
Przed szkołą kolonjalną panował niezwykły ruch. Czarne chłopaki i dziewczęta otoczyły kilku białych kolegów i słuchały z zapartym oddechem.
— Do szkoły przybędzie sam gubernator!... — zawołał piegowaty, blady wyrostek o powichrzonych włosach i złych bezbarwnych oczach. — Słyszałem od ojca, że gubernator oddaje swoją córkę do naszej szkoły.
— Czy będzie się uczyła razem z nami, Pedro? — spytał mały, wiotki mulat, o pięknej bronzowej twarzy.
— A cóż ty sobie myślisz, „Cętkowany“, że dla zabawy tylko? — odparł Pedro i roześmiał się brutalnie. — Będziesz musiał odstąpić jej pierwsze miejsce w klasie, inaczej...
— Inaczej — co?... — spytał znowu mulat, a w płomiennych oczach jego, zasnutych mgiełką zadumy, zjawił się nagle wyraz uporu i gniewu.
— Ba! — zaśmiał się stojący obok mulata opasły, zawadjacki chłopak. — Inaczej — wyrzucą cię na zbity łeb! Pamiętaj o tem, Enriko, i wbij to sobie do łepetyny!
To mówiąc, uderzył dłonią w czoło kolegi.
Ten zacisnął pięści i mruknął:
— Nigdy... przenigdy!
Odszedł od gromadki dzieci i obejrzał się.