Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słuchał chrapliwych, skrzeczących głosów obdartusów, którzy odrazu zaczęli spierać się o coś i skakać sobie do oczu, najwyraźniej nie mogąc dojść do ugody. Ponieważ kłótnia się przeciągała i nic nie zapowiadało prędkiego zakończenia jej, Hung-Wu porozumiewawczo spojrzał na Wagina i skierował się ku wyjściu. Gdy byli już na brzegu rzeki, milczący przez cały czas Chińczyk syknął:
— Jutro rano będą tragarze!
— Nie wydaje mi się, żeby ci tam porozumieli się prędko... — uśmiechnął się Wagin.
— Jutro rano będą tragarze! — powtórzył z naciskiem Hung-Wu, a źrenice jego zwęziły się gwałtownie.
Wagin wsiadł do łódki, gdzie czekał na niego marynarz ze statku, i odpłynął, nie bardzo polegając na energicznem zapewnieniu aczkolwiek „zaufanej“, lecz niezmiernie tajemniczej „osoby“, poleconej mu przez panów z rządu nankińskiego. Na wszelki jednak wypadek, powróciwszy na pokład statku, poprosił szypra, aby kazał wydobyć z pod pokładu skrzynie z bronią i ładunkami. Sergjusz przez cały dzień pozostawał na mostku kapitańskim, wpatrując się w faliste zarysy łańcucha pagórków, we wnętrzu swojem ukrywających „miasto mężczyzn“. Nic nie wskazywało na to, że w tej miejscowości mogło się znajdować tak wielkie zbiorowisko ludzkie. Nawet dymów, wychodzących z labiryntu kryjówek podziemnych i z pieca szopy, nie wykrywał wytężony wzrok Wagina. Raz tylko woddali przecięła rzekę malutka dłubanka, lecz i ona natychmiast zapadła do haszczy trzcin nadbrzeżnych i więcej się nie pokazała.
Wagin poza sprawą wysłania broni długo nie mógł