Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak żyło to straszne masto mężczyzn, do którego pewnego dnia wchodził Wagin, rozglądając się dokoła ze zdumieniem. Widział tylko ścieżki, wydeptane po zboczach pagórków. Gdzieniegdzie czerniały mroczne szczeliny w spychach jarów, zarośniętych szczeciniastą trawą lub buremi krzakami. W rozłogach widniały nędzne szałasy i długie, niskie szopy o strzechach trzcinowych. Tam i sam z otworów ziemi wysączał się niebieskawy dym, lecz, smagnięty wiatrem, rozwiewał się bez śladu.
Hung-Wu wskazał Waginowi wejście do podziemi. Schyleni wpół sunęli wąską szczeliną, aż po długiem kluczeniu w ciemności znaleźli się w dość obszernej pieczarze. Snop światła, wpadający przez otwór w sklepieniu, rozpraszał mrok. W najciemniejszym kącie w małej wnęce, płonął, kopcąc, czerwony płomyk nad jakimś czerepem glinianym. Rozchodził się dokoła ckliwy zapach przypalonego oleju.
— Proszę nikomu nie mówić, że jestem panu polecony przez rząd! — szepnął nagle Chińczyk. — Byłoby to szkodliwe dla sprawy. Niech pan zaczeka chwilkę, zaraz powrócę...
Zniknął w jakimś niewidzialnym otworze w ścianie. Wagin nie mógł pochwycić nawet odgłosu jego kroków. Chrząknął cicho i przekonał się, że głos ginął tu bez echa.
— Grób!... — pomyślał mimowoli i dreszcz przebiegł mu po grzbiecie.
Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad tem dłużej, gdyż spostrzegł powracającego Hung-Wu. Za nim jeden po drugim do pieczary weszło kilkunastu Chińczyków. Hung-Wu zwrócił się do nich z mową, a potem, mrużąc oczy i krzywiąc usta, w milczeniu